Drugi sen misyjny: przez Amerykę
Ten drugi sen misyjny, który przyśnił się księdzu Bosko w San Benigno Canavese w roku 1883, jest alegorią obfitującą w elementy prorocze na temat przyszłości misji salezjańskich w Ameryce Południowej. Ksiądz Bosko opowiedział go 4 września członkom Trzeciej Kapituły Generalnej. Ksiądz Lemoyne natychmiast go zapisał, a ksiądz Bosko uzupełnił i poprawił.
Można wyróżnić w nim trzy duże części: Po krótkim wprowadzeniu ksiądz Bosko mówi, że znalazł się w wielkiej sali, gdzie mnóstwo nieznanych mu ludzi rozmawia o misjach. Tutaj zostaje rozpoznany przez syna księcia Colle di Tolone. W bardzo dziwnej formie młodzieniec pokazuje mu z tej sali szerokie pole misji w Ameryce Południowej, przygotowane dla Salezjanów. W jego towarzystwie ksiądz Bosko podróżuje przez całą Amerykę Południową aż do Patagonii, gdzie znajduje przy pracy Salezjanów i Córki Maryi Wspomożycielki. Alojzy Colle, syn księcia Alojzego Fleury Colle di Tolone, zmarły za młodu w roku 1882. Anielski chłopak, który po przyjęciu ostatnich sakramentów, z uśmiechem zawołał: „Idę do raju; powiedział mi o tym ksiądz Bosko!" Po swojej świętej śmierci wielokrotnie ukazywał się księdzu Bosko, który opisał jego życie – książka ukazała się drukiem rok po śmierci chłopca, pod tytułem: Biographie dujeune Luis Fleury Colle par Jean Bosco, pretre. Z uwagi na długość opowiadania, przytaczamy je w pewnym skrócie. W kwadratowym nawiasie umieściliśmy uwagi księdza Lemoyne'a, dodane po wysłuchaniu wyjaśnień księdza Bosko.
„To była noc poprzedzająca uroczystości św. Róży z Limy (30 sierpnia) i wtedy przyśnił mi się ten sen. Zdawało mi się, że wszedłem do jakiejś sali, gdzie znajdowali się ludzie mówiący o rzeszach dzikich, którzy w Australii, w Indiach, Chinach, w Afryce, a szczególnie w Ameryce do tej pory tkwią pogrzebani w mrokach śmierci. Jeden z nich powiedział:
– Iluż bałwochwalców żyje w nieszczęściu, z dala od Ewangelii, w samej Ameryce! Ludzie myślą (a geografowie są w błędzie), że amerykańskie Kordyliery są niczym jednolity mur, który odgradza tę wielką część świata. Tak nie jest. Są to łańcuchy wysokich gór, które tworzą liczne kotliny, o długości nawet ponad tysiąca kilometrów. Znajdują się tam nietknięte ludzką stopą lasy, nigdy dotąd nie widziane rośliny i zwierzęta, są tam też bogactwa, których tutaj braknie. Węgiel kamienny, ropa, ołów, miedź, żelazo, srebro, złoto ukryte są w tych górach, w miejscach, gdzie złożyła je potężna dłoń Stwórcy dla dobra człowieka. Kordyliery, Kordyliery! Jakże bogaty jest wasz wschód!
W tej chwili poczułem, że ogarnia mnie żywe pragnienie, aby poprosić o więcej wyjaśnień, aby zapytać, kim są zebrani tutaj ludzie oraz o to, gdzie ja się właściwie znajduję. Dlatego zapytałem:
– Powiedzcie mi, z łaski swojej: czy jesteśmy w Turynie, Londynie, Madrycie, czy w Paryżu? A kim wy jesteście?
Jednak wszyscy ci ludzie odpowiadali niejasno, rozprawiając o misjach. W międzyczasie podszedł do mnie jakiś szesnastolatek nadludzkiej urody, od którego biło światło jaśniejsze od słońca. Jego szata była wysadzana niebiańskimi klejnotami, a jego głowę opasywało coś w rodzaju korony, w której mieniły się drogocenne kamienie. Wpatrując się we mnie przyjaźnie, okazywał mi żywe zainteresowanie. Uśmiechał się z nieodpartym urokiem. Zwrócił się do mnie po imieniu, wziął mnie za rękę i zaczął mówić mi o Zgromadzeniu Salezjańskim. Jego głos mnie oczarował. Jednak przerwałem mu:
– Z kim mam zaszczyt rozmawiać? Powiedz mi, jak masz na imię?
– Powiedziałbym ci moje imię, gdyby to było potrzebne; ale takiej potrzeby nie ma, bo możesz mnie rozpoznać.
To mówiąc, uśmiechał się. Przyjrzałem się lepiej tej świetlistej postaci. Jakże była piękna! Wtedy rozpoznałem w nim syna księcia Fiorito Colle di Tolone, wielkiego dobroczyńcy naszego domu, a zwłaszcza naszych amerykańskich misji. Ten młodzieniec niedawno zmarł.
– Alojzy! – zawołałem, nazywając go po imieniu – Kim są ci wszyscy ludzie?
– To przyjaciele waszych salezjanów, a ja, jako wasz przyjaciel i przyjaciel salezjanów, chcę dać wam trochę pracy.
– Powiedz, o co chodzi.
– Usiądź za tym stołem, a następnie pociągnij za ten sznur.
Pośrodku sali znajdował się stół, na którym leżał zwinięty sznur, oznaczony niczym centymetr krawiecki podziałką i cyframi. Później zauważyłem, że sala ta znajdowała się w Ameryce Południowej na linii Równika, a numery wypisane na sznurze odpowiadały stopniom szerokości geograficznej. Wziąłem więc koniec tego sznura, przyjrzałem mu się i zobaczyłem, że na początku miał cyfrę „0". Anielski młodzieniec powiedział:
– Spójrz! Co jest napisane na sznurze?
– Zero.
– Pociągnij trochę.
Pociągnąłem za sznur i ukazała się liczba „1".
– Pociągnij jeszcze i obróć nim.
Pociągnąłem i ukazały się cyfry 2, 3, 4, aż do 10.
– Wystarczy? – zapytałem.
– Nie, jeszcze dalej, jeszcze dalej! Ciągnij, aż napotkasz węzeł – odpowiedział młodzieniec.
Pociągnąłem aż do 47, gdzie napotkałem wielki węzeł. Od tego miejsca sznur rozgałęział się na wiele sznurków, rozchodzących się na wschód, zachód i południe.
– Wystarczy? – zapytałem.
– A jaką mamy cyfrę? – odpowiedział pytaniem młodzieniec.
– 47.
– 47 plus 3 ile to jest? – 50!
– I dodać 5? – 55!Z
– Zanotuj: 55.
A potem powiedział:
– Pociągnij jeszcze.
– To już koniec! – zawołałem.
– Teraz odwróć się i pociągnij sznur z drugiej strony.
Pociągnąłem sznur z przeciwnej strony, aż do 10. A młodzieniec znowu:
– Pociągnij jeszcze.
– Tam już niczego nie ma.
– Jak to nic nie ma? Przyjrzyj się. Co tam jest?
– Jest woda – odpowiedziałem.
I rzeczywiście, w tej chwili zachodziło we mnie nadzwyczajne zjawisko, którego nie mogłem opisać. Byłem w tym pokoju, ciągnąłem za sznur, a jednocześnie przed moimi oczami przesuwała się rozległa panorama, którą widziałem jakby z lotu ptaka, a ona rozwijała się wraz z rozwijaniem sznura. Od 0 do 55 ciągnął się bezkresny ląd, który po minięciu jakiejś cieśniny przeradzał się w setki wysepek, z których jedna była większa od pozostałych. Do tych wysepek zdawały się biec sznurki wychodzące z grubego węzła. Każdy sznurek oznaczał jedną wysepkę. Niektóre były zamieszkane przez dość licznych tubylców; inne jałowe, nagie, kamieniste i niezamieszkane; jeszcze inne całe pokryte były śniegiem i lodem. Na zachodzie liczne wysepki zamieszkiwało wielu dzikich. (Wydaje się, że węzeł umieszczony przy stopniu 47 przedstawiał punkt wyjścia: salezjańskie centrum, główną misję, skąd misjonarze wyruszali na Malwiny, do Ziemi Ognistej oraz na inne wysepki tej części Ameryki.) Po przeciwnej stronie, to znaczy od 0 do 10, ciągnęła się ta sama ziemia i kończyła się w widzianej na końcu wodzie. Wydało mi się, że jest to Morze Antyli, które oglądałem w sposób tak zaskakujący, że nie potrafię wytłumaczyć słowami tego sposobu widzenia. Na moją odpowiedź: – Jest woda – młodzieniec odparł:
– A teraz dodaj 55 do 10. Co otrzymasz?
– Sumę 65.
– Teraz dodaj wszystko razem i zrób z tego jeden sznur.
– A potem?
– A co jest z tej strony?
I pokazał mi jakiś punkt.
– Na zachodzie widzę wysokie góry, a na wschodzie morze.
(Pragnę zauważyć, że widziałem wtedy jakby w zarysie, jakby w miniaturze wszystko to, co zobaczyłem później w rzeczywistych rozmiarach; stopnie oznaczone na sznurze dokładnie odpowiadające stopniom szerokości geograficznej pozwoliły mi zapamiętać na wiele lat kolejne miejsca, które odwiedziłem, podróżując w drugiej części tego samego snu.) Mój młody przyjaciel kontynuował:
– Dobrze: te góry stanowią brzeg, granicę. Odtąd dotąd jest żniwo, ofiarowane salezjanom. Całe rzesze mieszkańców czekają na waszą pomoc, czekają na wiarę. Te góry to Kordyliery Ameryki Południowej, a morze to Ocean Atlantycki.
– Ale co mamy robić? – zapytałem – Jak uda nam się zaprowadzić te ludy do owczarni Chrystusa?
– Potem i krwią – odpowiedział. – Dzicy staną się mili Panu wszelkiego życia. Dokona się to, zanim przeminie drugie pokolenie.
– A które pokolenie będzie drugim?
– Obecne się nie liczy. Po nim będzie jedno i jeszcze jedno.
Mówiłem zmieszany i prawie się jąkałem, słuchając o tej wspaniałej przyszłości, jaka została przeznaczona dla naszego zgromadzenia. Zapytałem:
– Ile lat liczy każde pokolenie?
– Sześćdziesiąt.
– A co później?
– Chcesz zobaczyć, co będzie dalej? Chodź ze mną!
Nie wiem w jaki sposób, ale znalazłem się na stacji kolejowej. Było tam mnóstwo ludzi. Wsiedliśmy do pociągu. Zapytałem, gdzie jesteśmy. Młodzieniec odpowiedział:
– Spójrz: jedziemy wzdłuż Kordylierów. Masz drogę otwartą na wschód aż do morza. To kolejny dar Pana.
– A kiedy pojedziemy do Bostonu, gdzie nas oczekują?
– Wszystko w swoim czasie.
To powiedziawszy wyciągnął mapę, gdzie zakreślona była diecezja Kartageny. (To był punkt wyjścia.) Kiedy tak oglądałem mapę, lokomotywa zagwizdała i pociąg ruszył. W czasie podróży mój przyjaciel dużo mówił; nauczyłem się od niego ciekawych rzeczy z dziedziny astronomii, żeglugi, meteorologii, mineralogii, a także zyskałem wiedzę o faunie, florze oraz topografii tych miejsc, o których opowiadał z zadziwiającą dokładnością. Z jego słów płynęła pełna powagi i tkliwości życzliwość, przez co okazywał, jak bardzo mnie kocha. Na samym początku wziął mnie za rękę i trzymał tak aż do końca snu. Ja chciałem położyć swą dłoń na jego dłoni, ale zdawała się ona uciekać mi, tak jakby się rozpływała w powietrzu, i moja lewa dłoń ściskała tylko moją własną prawicę. Młodzieniec śmiał się z moich nieudanych usiłowań.
Tymczasem wyglądałem przez okna przedziału i widziałem przesuwające się przeróżne krajobrazy. Lasy, góry, równiny, długie i majestatyczne rzeki – tak długie, że nie sądziłem, aby mogły płynąć po terenach tak odległych od ujścia. Przez ponad tysiąc mil jechaliśmy wzdłuż dziewiczego lasu, do dziś jeszcze nie zbadanego. Mój wzrok nabierał cudownej mocy. Nie tylko widziałem Kordyliery, chociaż byliśmy od nich daleko, lecz także łańcuchy górskie, ciągnące się samotnie na tych niezmierzonych równinach. (Łańcuchy Nowej Grenady, Wenezueli, trzech Gujan; łańcuchy Brazylii i Boliwii, aż do samych granic.) Mogłem więc sprawdzić słuszność zdań zasłyszanych na początku snu, w sali położonej na wielkim zerze. Zaglądałem do wnętrza gór i w głębokie zakątki równin. Widziałem niezrównane bogactwa tych krajów, bogactwa, które pewnego dnia zostaną odkryte. Ujrzałem liczne kopalnie cennych kruszców, niewyczerpane jaskinie węgla kamiennego, złoża ropy tak wielkie, jakich do tej pory nigdzie indziej nie znaleziono. Ale to nie wszystko. Między 15 a 20 stopniem zobaczyłem szeroką i długą nieckę, rozpoczynającą się w miejscu, gdzie było jezioro. Wtedy jakiś głos zaczął powtarzać:
– Kiedy przyjdą kopać w kopalniach ukrytych wśród tych gór, ukaże się tutaj Ziemia Obiecana, mlekiem i miodem płynąca. Będzie to niepojęte bogactwo.
Jednak najbardziej zaskoczył mnie widok samych Kordylierów, tworzących doliny, których istnienia geografowie nawet nie podejrzewali, wyobrażając sobie, że w tych miejscach pofałdowania gór tworzą coś w rodzaju muru. W tych nieckach i dolinach, które czasem ciągnęły się przez 1000 kilometrów, mieszkali ludzie nie mający do tej pory kontaktu z Europejczykami; ludy całkiem jeszcze nieznane. Tymczasem pociąg jechał dalej, jechał i jechał, skręcał tu, skręcał tam, aż wreszcie się zatrzymał. Wtedy większość pasażerów wysiadła i przeszła pod Kordylierami, zdążając ku zachodowi. (Ksiądz Bosko wspomniał o Boliwii. Być może było to La Paz, gdzie tunel, otwierając przejście ku wybrzeżom Pacyfiku, łączy Brazylię z Limą za pośrednictwem innej linii kolejowej.)
Pociąg znowu ruszył, jadąc ciągle przed siebie. Tak samo jak w pierwszej części podróży, przejeżdżaliśmy przez lasy, tunele, gigantyczne wiadukty, zagłębialiśmy się w górskie wąwozy, jechaliśmy wzdłuż brzegów jezior i bagien, przejeżdżaliśmy przez szerokie rzeki, przemierzaliśmy łąki i równiny. Przejechaliśmy przez fale Urugwaju. Początkowo myślałem, że nie jest to ważna rzeka, tymczasem była bardzo długa. Nagle ujrzałem Parane, która zbliża się do Urugwaju, tak jakby chciała złożyć mu daninę ze swych wód – tymczasem po pewnym odcinku, na którym rzeki biegną równolegle, Parana oddaliła się od Urugwaju wielkim łukiem. Obie rzeki były bardzo szerokie. Pociąg jechał ciągle w dół, skręcał wielokrotnie, a po długim czasie zatrzymał się po raz drugi. I tutaj wysiadło dużo ludzi, przechodząc pod Kordylierami ku zachodowi. (Ksiądz Bosko wskazał w Republice Argentyny prowincję o nazwie Mendoza. Być może stacja nazywała się Mendoza, a tunel prowadził do Santiago, stolicy Republiki Chile.) Pociąg ruszył dalej przez Pampę i Patagonię. Porozrzucane pola uprawne i domy wskazywały na to, że cywilizacja brała górę nad pustynią. Na samym początku ominęliśmy rozwidlenie Rio Colorado albo Rio Chubut [a może Rio Negro?]. Nie mogłem zobaczyć, dokąd płynie, czy w stronę Kordylierów, czy w stronę Atlantyku. Usiłowałem rozwiązać ten problem, ale nie mogłem się połapać. Wreszcie dotarliśmy do Cieśniny Magellana. Patrzyłem. Wysiedliśmy. Miałem przed sobą Punta Arenas. Teren zawalony był pokładami węgla kamiennego, belkami, drewnem, wielkimi kawałami metalu częściowo surowego, częściowo obrobionego. Długie sznury wagonów towarowych stały na torach.
Mój przyjaciel pokazał mi to wszystko. Wtedy zapytałem:
– Co chcesz przez to powiedzieć?
Odpowiedział mi:
– To, co teraz pozostaje tylko w sferze planów, kiedyś stanie się rzeczywistością. Ci dzicy w przyszłości będą tak łagodni, że sami przyjdą po wykształcenie, religię, cywilizację i handel.
– Dość już widziałem – zakończyłem – teraz pozwól mi zobaczyć moich salezjanów w Patagonii.
Powróciliśmy na stację, wsiedliśmy do pociągu i ruszyliśmy w drogę powrotną. Po długim czasie pociąg zatrzymał się w jakimś większym mieście (leżącym być może na 47 stopniu, gdzie na początku snu widziałem ten wielki węzeł). Na stacji nikt na mnie nie czekał. Wysiadłem i natychmiast odnalazłem salezjanów. Mieli wiele domów, w których mieszkało mnóstwo ludzi; były kościoły, szkoły i różne internaty dla dorosłych i młodzieży, rzemieślników i rolników; kolegium dla dziewcząt, które zajmowały się przeróżnymi pracami gospodarskimi. Nasi misjonarze przewodzili dorosłym i młodzieży. Wmieszałem się w nich. Było ich wielu, ale ich nie znałem, a wśród nich nie było nikogo z moich dawnych dzieci.
Wszyscy patrzyli na mnie ze zdumieniem, tak jakbym był kimś nowym, a ja im mówiłem:
– Nie znacie mnie? Nie znacie księdza Bosko?
– Ach, ksiądz Bosko! Znamy księdza sławę; widzieliśmy księdza wyłącznie na obrazach. Osobiście nie!
– A ksiądz Fagnano, ksiądz Costamagna, ksiądz Lasagna, ksiądz Milanesio – gdzie oni są?
– Nie znaliśmy ich. To pierwsi salezjanie, którzy przybyli tutaj z Europy. Ale minęło wiele lat od ich śmierci.
Usłyszawszy tę odpowiedź, pomyślałem zdziwiony: sen to czy jawa?
Klaskałem w dłonie, szczypałem się po ciele, potrząsałem głową – i rzeczywiście słyszałem moje klaskanie, przekonując się, iż nie śnię. Ta wizyta trwała chwilę. Widząc cudowny rozwój Kościoła katolickiego, naszego Zgromadzenia i cywilizacji w tych regionach, podziękowałem Boskiej Opatrzności, że raczyła posłużyć się mną jako narzędziem swej chwały dla zdrowia tylu dusz. Młody Colle tymczasem dał mi znak, że czas wracać: pożegnałem się więc z moimi salezjanami i wróciliśmy na stację, gdzie pociąg gotowy był już do podróży. Wsiedliśmy do wagonu, lokomotywa zagwizdała i ruszyliśmy na północ. Zdziwiłem się na widok nowości, która rzuciła mi się w oczy. Terytorium Patagonii najbliżej Cieśniny Magellana, pomiędzy Kordylierami a Atlantykiem, było węższe niż sądzą powszechnie geografowie. Pociąg mknął szybko i odniosłem wrażenie, że przemierza ucywilizowane już prowincje Republiki Argentyny. Przez długie godziny jechaliśmy wzdłuż wód szerokiej rzeki. A pociąg raz jechał jej prawym, a raz lewym brzegiem. Gdzieniegdzie na brzegach pojawiały się liczne plemiona dzikich. Za każdym razem, kiedy widzieliśmy te plemiona, młody Colle powtarzał:
– Oto żniwo Salezjanów! Oto żniwo Salezjanów!
Wjechaliśmy potem w krainę pełną dzikich zwierząt i jadowitych gadów o dziwnych i okropnych kształtach. Jedne wyglądały jak skrzydlate psy i były dziwnie wydęte [łakomstwo, lubieżność, pycha]. Inne podobne były do wielkich ropuch, które pożerały żaby. Te różne gatunki zwierząt były ze sobą przemieszane i głucho pomrukiwały, jakby chciały się pogryźć. Mój towarzysz znów odezwał się do mnie, wskazując mi bestie:
– Salezjanie je obłaskawią.
Tymczasem pociąg zbliżał się do miejsca pierwszego odjazdu i bylismy już niedaleko. Młody Colle wyciągnął przepiękną mapę i powiedział mi:
– Czy chcesz zobaczyć, jaką podróż odbyliśmy?
– Chętnie! – odpowiedziałem
Wtedy rozłożył mapę, na której wymalowana była dokładnie cała Ameryka Południowa. A na dodatek znajdowało się na niej wszystko to, co było, co jest i co będzie, ale uporządkowane; a nawet z taka wyrazistością, że po jednym spojrzeniu wszystko można było dostrzec. Kiedy tak oglądałem mapę poruszony tym co zobaczyłem, i czekałem aż młodzieniec doda jakieś wyjaśnienia, wydało mi się, że Quirino (zakrystianin od Maryi Wspomożycielki) zadzwonił na poranne Ave Maria; ale kiedy się obudziłem, zorientowałem się, że były to dzwony Parafii San Benigno. Sen trwał całą noc”.
Ksiądz Bosko zakończył swoje opowiadanie mówiąc: „Salezjanie zaniosą Jezusa Chrystusa ludom Ameryki z łagodnością świętego Franciszka Salezego. Umoralnienie dzikich będzie bardzo trudne, ale ich dzieci bardzo łatwo poddadzą się słowom misjonarzy, a wraz z nimi założą kolonie; cywilizacja zajmie miejsce barbarzyństwa i w ten sposób wielu dzikich wejdzie do owczarni Jezusa Chrystusa" (M.B. XVI, 385).
***
Mówiąc o śnie, ksiądz Bosko stwierdził: „Kiedy zostaną poznane ogromne bogactwa Patagonii, nastąpi na tym terytorium nadzwyczajny rozwój handlu. W górskich wąwozach kryją się bowiem cenne złoża, a w Andach pomiędzy 10 a 20 stopniem znajduje się ołów, złoto i rzeczy cenniejsze od złota". Wartością tego snu jest to, że ksiądz Bosko ofiarował nam zbiór dokładnych danych, o których nie mógł wiedzieć ani od podróżników, ani od geografów, ponieważ nie zbadano jeszcze wtedy tych miejsc ani w celach turystycznych, ani w ekonomicznych czy naukowych. Do tych elementów można dodać inne, o charakterze proroczym, odnoszące się do przyszłości salezjańskiego dzieła na tych terytoriach. Interesujący jest opis Kordylierów dokonany przez księdza Bosko. Wszyscy uważali, że są one murem granicznym, jednorodnym łańcuchem, jednolitym pod względem ukształtowania i biegu. Tymczasem badania i późniejsze prace wykazały, że Andy są – jak opisuje ksiądz Bosko – posiekane licznymi i głębokimi nieckami, dolinami i kotlinami jeziornymi, podzielone na grupy pasm różniących się między sobą cechami geologicznymi i orograficznymi. „Nawet najbardziej rzetelny miłośnik badań geograficznych nie mógłby w tamtych czasach wysunąć twierdzenia tak stanowczego i szczegółowego jak ksiądz Bosko; jasna i dokładna wizja tych miejsc bez wątpienia wypływała z mocy wykraczającej poza ludzkie możliwości" (E. Ceria).
Co się tyczy twierdzenia, że we wnętrzach gór kryją się przebogate kopalnie węgla kamiennego, ropy, ołowiu i metali szlachetnych, to wiadomo, że z roku na rok odkrywane są nowe złoża minerałów w całej strefie Kordylierów i wzdłuż wybrzeża Atlantyku. Wiadomo, że w Brazylii 21 kwietnia 1960 roku założono nową stolicę, Brasilię. Miasto to narodziło się pod patronatem księdza Bosko. Kiedy po długich badaniach wyznaczono dla niej miejsce w regionie Goias, inżynierowie – słysząc o proroctwie Świętego – przebadali je. Przekonali się, że w swojej proroczej wizji terenu, skąd miało wypłynąć mleko i miód, ksiądz Bosko nawiązywał do obszaru, na którym postanowiono wybudować Brasilię: pomiędzy 15 a 20 stopniem szerokości geograficznej, nad jeziorem (zostało utworzone sztucznie), a region, ze względu na urodzajność gleby, ma szansę zamienić się w ogród. Złoża ropy odkrywane są wszędzie wokół i wydaje się, że ta nowa stolica powinna stać się najbogatszym regionem Brazylii.
Księdzu Bosko poświęcono całą dzielnicę i jego imieniem nazwano jedną z głównych ulic; w kwietniu 1963 roku został ogłoszony głównym patronem Brazylii, dzieląc ten tytuł razem z Matką Bożą z Aparecido.